czwartek, 10 maja 2012

więcej wiedzy? jeszcze więcej?

Nie wierzę w to co piszę, ale weekend majowy mnie wykończył we wszystkich tego słowa możliwych aspektach i apeluję o tydzień odpoczynku po odpoczynku. Brzmi sensownie?


Pewnie nie, ale aktualnie leżę w łóżku bolącym gardłem, temperaturą oscylującą powyżej normy i gigantycznym katarem, więc w moim mniemaniu mam prawo pisać brednie. Ogromną satysfakcję powoduje już u mnie fakt, że w ogóle jestem w stanie myśleć (drogi czytelniku: z grzeczności nie zaprzeczaj, proszę!). A także to, że nie prowadzę videobloga, bo brzmię jak nastolatek przechodzący mutację. Tym samym nie będzie żywieniowego porno w dniu dzisiejszym- jedyne co pochłaniam to herbata z cytryną.


Ale do rzeczy! 


Nie wszystko co jadłam ostatnio było paleo, momentami większość nawet nie stała obok paleo-produktów, ale to nie zmienia faktu, że nadal edukuję się w tym zakresie. Znaczący wpływ na moją edukację ma też to, że zbliża się sesja i czytanie czegokolwiek co nie jest związane ze studiami ma +100 do atrakcyjności. A jeszcze bardziej znaczący wpływ na stan mojej paleo-wiedzy miało poznanie pewnej osoby (paleo-osoby, jeśli już tak szafujemy paleo-neologizmami), która udzieliła mi ogromnej ilości informacji, przekazała mnóstwo źródeł skąd mogę czerpać wiedzę, poświęciła swój czas i uwagę, nawet nie jestem w stanie wyrazić tego, jak bardzo jestem jej wdzięczna. Dostałam tydzień na przeczytanie wszystkiego, ale już widzę, że zajmie to o wiele więcej czasu, bo w każdej książce jest mnóstwo informacji i nie chcę niczego przeoczyć.


Od niej właśnie po raz pierwszy usłyszałam o wielu tytułach, które w najróżniejszy sposób podchodzą do zagadnień odżywiania, a każdy z nich ostatecznie przedstawia te same konkluzje: paleo jest sensowne. Wiecie, w Polsce ta dieta faktycznie może wydawać się czymś dziwacznym, niezrozumiałym. Ale im więcej książek czytam, im więcej źródeł odwiedzam, tym bardziej oczywiste i naturalne jest stosowanie tej diety. 


Jak powtarzam do znudzenia, mogę pisać tylko o efektach u siebie, nie o faktach, bo od tego są naukowe publikacje. Wiecie dlaczego uwielbiam amerykańskie/brytyjskie książki przedstawiające jakąkolwiek naukową wiedzę? Bo jest ona tam pokazana w sposób wyjątkowo naturalny, opierając się na analogiach, które każdy może zrozumieć, napisane językiem który nie przypomina naukowego bełkotu. Spotkałam się z tym po raz pierwszy kilka lat temu- polskie książki dotyczące zagadnień ekonomicznych były o wiele trudniejsze do przyswojenia, niż brytyjskie/amerykańskie (nie miałam styczności z wydawnictwami z innych krajów), które traktowały o dokładnie tym samym temacie. Nie mam pojęcia dlaczego.


Pisze o tym dlatego, że to nie są książki przetłumaczone na język polski, dostępne (na razie!) jedynie w wersji anglojęzycznej. Ale nie jest to słownictwo trudne do przyswojenia, po wrzuceniu kilku słów do słownika spokojnie możemy kontynuować czytanie. Co więcej, osobiście mam satysfakcję, bo uczę się nowego słownictwa. Nie wiem co prawda na co mi nomenklatura z zakresu nauk biologicznych, jeśli z założenia mam być prawnikiem, ale kto wie?


Zacznijmy od czegoś prostego w odbiorze, czyli filmu (Istnieje nawet wersja z polskim dubbingiem!)


Fat Head



Widzicie polski tytuł tego filmu? Po prostu leżę i kwiczę, w obliczu tego przetłumaczenie Dirty Dancing na Wirujący Seks czy Die Hard na Szklaną Pułapkę wymięka. Fejspalm, klasyczny.


Film możemy podzielić na dwie części. Pierwsza część niespecjalnie mi odpowiadała- proste sprzeczanie się z argumentami zawartymi w filmie Super Size Me, momentami nieco sztampowo, mogę nawet zrozumieć obawy niektórych zatroskanych widzów, że autor jest na usługach fast foodów. Ale w dalszej części robi się (z mojego punktu widzenia) o wiele ciekawiej, świetnie są tłumaczone zależności pomiędzy polityką a żywieniem, wytykane są najprostsze błędy. Pokazanie tego, że kaloria kalorii nierówna w prosty sposób- moim zdaniem rewelacja. Naprawdę zachęcam do obejrzenia, film jest lekki, ale jednocześnie naprawdę potrafi zmienić sposób myślenia o tym co jemy.


Wheat Belly- Wiliam Davis


Książka o tym co jemy myśląc, że spożywamy pyszną zdrową, pełnoziarnistą bułkę. O tym że gdyby każde otłuszczenie w okolicach pępka tłumaczyć brzuszkiem piwnym, to spora ilość z nas miałaby problem z alkoholem. O tym że pieczywo kilka dekad temu i pieczywo dzisiejsze to dwa kompletnie inne tematy. No i ostatecznie- o tym, że wciskanie nam "pełnego ziarna" jest korzystne, ale na pewno nie dla naszego organizmu. Bardzo fajnie przedstawiony wpływ ziaren na indeks glikemiczny (nadal jeszcze pytamy, dlaczego jest coraz więcej cukrzyków?) Polecam, zwłaszcza tym uzależnionym od pieczywa, których reakcją na moją dietę jest "ooo nie, to nie dla mnie, ja muszę zjeść jakieś pieczywo w ciągu dnia".


Została mi polecona do przeczytania jako pierwsza i to był zdecydowanie dobry wybór, bo pieczywo jako pierwsze należy odrzucić.


Good calories, bad calories- Gary Taubes


Ogromnie rozbudowana część historyczna potwierdza właściwie to, co powtarzają inne książki- jesteśmy wprowadzani w błąd. Dobra, ja wiem że to brzmi mniej więcej jak nagłówek Zeitgeista, albo wstęp do jednej z książek Dänikena, ale to jest po prostu fakt: dokonano kilku pomyłek w badaniach. No tak się zdarza. Przytyłeś? Yyyy... pozwij McDonald's?


Właściwie wszystkie czytane przeze mnie pozycje mówią o tym samym, ale każda skupia się na innym aspekcie odżywiania pozbawionego zboża i jemu podobnych. Oznacza to, że z wielu punktów widzenia jest to odżywianie prawidłowe i potwierdzone przez wielu lekarzy. W good calories, bad calories autor skupia się na indeksie glikemicznym i tym, że wpływ kalorii pochodzących z różnych źródeł powoduje różne jego reakcje, a co za tym idzie: uczucie głodu albo sytości. I kolejny raz udowadnia, że tłuszcze są naszymi sprzymierzeńcami. Bardzo ciekawa książka, poparta masą badań i dłuuugą bibliografią.

The 4 hour body- Tim Ferriss


książka o cudownym podtytule!

an uncommon guide to rapid fat-loss, incredible sex, and becoming superhuman 


Książka, której nie przeczytałam w całości, bo sam autor tego nie poleca- zależnie od potrzeb ma być traktowana jako poradnik do osiągnięcia poszczególnych celów. 


5 głównych zasad:


1. nie czytaj od początku do końca- jak wyżej :)
2. nie musisz być naukowcem. Zdecydowanie, nie muszę wiedzieć wszystkiego, by coś stosować!
3. nie zakładaj, że coś jest prawdą. Po prostu przetestuj to na własnej skórze. Tłuszczu, w tym przypadku.
4. sceptycyzm nie może być wymówką. Znacie typ ludzi "nie, bo nie?" Ja też ich nie lubię.
5. ciesz się. Miło, że ktoś to zauważa- optymistyczne podejście do diety daje ogromnie dużo!



Abstrahując od książki- wiecie dlaczego uwielbiam programy Nigelli Lawson? Nie dlatego że jedzenie które przygotowuje wygląda pysznie, bo oglądanie programów kulinarnych to dla mnie czysty masochizm. Ale dlatego, że stara się ona dzięki minimalnej ilości wysiłku uzyskać maksymalny efekt. Wiecie, cięcie szczypiorku nożyczkami i podawanie dań na patelni zamiast w półmisku. Uwielbiam te jej drobne patenty.



Tak sami jest z tą książką- pokazuje że minimalny, ale właściwy wysiłek da więcej niż wielogodzinne wyciskanie potu w siłowni. Dużo praktycznych porad, zależnych od tego czego potrzebujemy. Plus- autor, który wydaje się być świrem w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Lubię to!


Na razie to tyle, mam nadzieję, w następnym poście kolejne recenzje i moje wrażenia po miesiącu paleo.
Buziaki!

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

są powody do mruczenia

Generalnie muszę przyznać- o procesach biologicznych nie wiem nic.
A szkoda.
Myślę, że gdyby w szkole więcej czasu poświęcało się biologii, która REALNIE wpływa na nasze życie, a nie klasyfikacji jakichś dziwnych żyjątek, żylibyśmy zdrowsi. 

Niestety tak nie jest, a ja mimo moich szczerych chęci nie potrafię powiedzieć dlaczego coś jeść, a dlaczego nie. Na szczęście Bozia dała mi łapki, oczka, rozum i google. Dlatego właśnie przedstawię Wam dzisiaj bloga, którego właścicielka nie ma pojęcia o moim istnieniu, nie wie że bestialsko rozpowszechniam jej własność, ale po prostu nie mogę się powstrzymać!


Pisze o wszystkim tym, o czym ja pisać nie potrafię, świetnie tłumaczy zawiłości tego sposobu odżywiania, wpływ poszczególnych potraw na nasz organizm, z mojej strony- och, ach i jeszcze trochę.


A jak u mnie?

Powrót córki marnotrawnej do domu rodzinnego skończył się dużą ilością pysznego jedzenia, któremu nie potrafię się oprzeć. Niestety mój brzuch błaga już o litość, więc wracam na dobre tory. Długie weekendy majowe pod względem odżywiania nie są tym co tygryski lubią najbardziej, ale dzięki temu tym bardziej wiem, że zmiana sposobu odżywiania jest dobrą decyzją. 

Na zakończenie zdjęcie mojego wczorajszego śniadania. Nie wiem skąd bierze się u mnie ten ekshibicjonizm w pokazywaniu własnych posiłków, może stąd, że potrawy są tak bardzo kolorowe?

Śniadanie sponsorowała literka R jak Recycling, czyli wykorzystałam grillowane kiełbaski, których nie zjadła moja rodzina dzień wcześniej, podsmażyłam na teflonie i dodałam dużo warzyw. Nie wiem jak to się dzieje (a właściwie wiem, ale ciągle mnie to zaskakuje), ale duży talerz mięsa i warzyw jest o wiele bardziej sycący niż jakiekolwiek kanapki czy płatki śniadaniowe. Jestem fanką śniadań na ciepło, ich przygotowanie może trwa kilka minut dłużej niż zalanie płatków mlekiem, ale w przeciwieństwie do nich spełniają wszelkie obietnice "energii i zdrowia na cały dzień" z kolorowych pudełek.




Buziaki!

piątek, 27 kwietnia 2012

Nadal paleo!

Jeśli ktokolwiek, nie widząc nowych postów pomyślał, że zarzuciłam dietę- to jest w wielkim błędzie! 

Niestety, tryb życia nie pozwala na tak częste oddawanie się przyjemnościom, jakbym chciała. Prawdę mówiąc, nie mam za wiele czasu na jedzenie, a co dopiero na pisanie o nim...

Własnie, co do trybu życia. Stres jest niszczący, prawda? Jeśli już oczyszczamy ciało od zewnątrz, to można by też oczyścić głowę. Niestety, mało kto może sobie pozwolić na życie godne człowieka paleolitu, czyli mniej więcej 15 godzin pracy (ale intensywnej!) tygodniowo. Brzmi świetnie? Dodam do tego, że resztę czasu poświęcano odpoczynkowi. Taaak, to wygląda na weekend majowy, który trwa całe życie.

Ale jakie były tego skutki? Albo ważniejsze- jakie są skutki życia teraz?

Kiedyś stres był gwałtowny, bardzo intensywny- ale krótkotrwały. Rósł poziom kortyzolu, który działał motywująco. Obecnie poziom stresu jest niższy, ale trwa przez cały czas. Kortyzol zamiast wspomagaczem jest naszym przekleństwem, nasze ciało pozostaje w wiecznym napięciu i cóż- działamy destrukcyjnie na samych siebie. 

Ok, na 99% coś pokręciłam, pomyliłam nazwy i inne takie. Ale jestem pewna co do wniosku- odpoczynek, odpowiednia ilość snu (minimum 8 godzin!) i dystans do siebie i swojego życia są tak samo ważne jak prawidłowe jedzenie. Jeśli już przechodzić odnowę- to na całego!


Dobra, koniec smędzenia, temat jest mega ciekawy i jak zwykle, polecam zajrzeć do książek- przedstawianie zagadnień biologicznych w ciekawy sposób nigdy nie było moją mocną stroną.


Jak u mnie?

Minęły prawie dwa tygodnie diety! Aż w to nie wierzę, serio. Tak, zdarzały się grzeszki, jak zjedzenie kilku Haribo albo kanapki z pysznego, domowego chleba. Jednak to, co działo się w moim przewodzie pokarmowym po takim posiłku było... w tym momencie przerywam porywający opis, bo serio- ani ja nie chcę sobie tego przypominać, ani nikt nie chce tego czytać. Proces krojenia jabłek w półksiężyce (bez aluzji oczywiście!) jest w tym momencie lepszym tematem na blogaska.

Pomijając jednak te nieliczne przykre wydarzenia, jest świetnie! Mam dużo energii, nie czuję się "przytłoczona" jedzeniem. Nie odczuwam nadmiernego głodu, skoków insuliny. Jedzenie poza domem nie jest dla mnie specjalnym problemem, raczej nie kuszą mnie niedozwolone produkty, a jeśli skuszą- to co z tego? Paleo nie jest kolejną dietą, na której realizuję konkretny plan- jest stylem odżywiania, który mam zamiar wcielić w swoje życie.

Nie ważę się. Sprawdziłam wymiary, zaczynają lecieć w dół- wiadomo, najpierw spada woda.


Ale jest jedna rzecz, której nie potrafię dodać.
ćwiczenia
Po pierwsze, brak czasu. Wiem, że bardzo potrzebuję ćwiczeń, chcę poprawić kondycję, wygląd ciała. Ale kompletnie nie potrafię znaleźć motywacji- 90% ćwiczeń mnie nudzi. Filmiki z podskakującą instruktorką nigdy mnie nie kręciły. Dooobra, przyznam się- mam za mały pokój, żeby je wykonywać bez kontuzji albo rozwalenia czegoś dookoła. Wymówka? Może.

Po drugie, szybko się nudzę. Nie znalazłam jeszcze "swojej" dyscypliny, próbowałam wielu rzeczy i nie mam  ochoty do nich wracać. Przeglądam fitnesowe nowinki, jednocześnie mając świadomość, że zamiast narzekania trzeba się za siebie zabrać.

Dlatego od maja zaczynam ćwiczenia. Nie mam jeszcze pojęcia jak pogodzę je z zaliczeniami, sesją i innymi straszliwymi przeciwnościami losu- ale uda się!



Abstrahując jednak od moich własnych słabości, a wracając do praktycznego zastosowania paleo, chcę napisać o pytaniu z którym często się spotykam.

(zabrzmiało jakbym była jakąś mentorką- nie, po prostu nikt nie wierzy że można stosować tak zryte podejście do żywienia)

Kwestia jedzenia poza domem. Przygotowywanie sałatek do pudełek może się szybko znudzić, poza tym na litość- ile można wcinać zieleninę? Dlatego mam inną propozycję.

Wykorzystujcie to co zrobiłyście dnia poprzedniego. Oszczędność czasu gwarantowana. Jeśli było to mięso, dorzucamy trochę warzyw i gotowe. Inne danie? Przygotowujemy trochę większą porcję i nadmiar zostawiamy na drugi dzień.

Podam Wam przykład jednego z robionych przeze mnie dań. 

Potrzebujemy (porcja dla jednej osoby na dwa dni):

- mięsa mielonego (ok 300 gram)
- cukinii
- zielonej papryki
- pieczarek (ok, nie mam pojęcia ile to waży- ile kto lubi!)
- przypraw
- kilku łyżek koncentratu pomidorowego

Rzucamy mięso na teflon, dorzucamy sól, pieprz, majeranek i nasiona kolendry. Kroimy paprykę (ją najpierw, najdłużej mięknie), cukinię i pieczarki i wszystko razem bestialsko dusimy.


Kiedy warzywa puszczą soki, dodaję kilka łyżek koncentratu pomidorowego i doprawiam. I gotowe, cała potrawa to dosłownie kilkanaście minut:


Porcja dla głodomora, dałam radę połowie, a reszta poleciała do plastikowego pudełka. Bardzo lubię wybierać do takich potraw mięso mielone, bo moim zdaniem smakuje dobrze także na zimno. W tle mały bałagan, nie wiem o czym myślałam robiąc to zdjęcie, o ile w ogóle. Co nie zmienia faktu, że jedzenie wyszło naprawdę smakowicie!



Uf, rozpisałam się.
buziaki!




środa, 18 kwietnia 2012

Co jeść panie premierze, co jeść?!


Mam nadzieję, że za tę parafrazę hitu ostatnich wyborów nie dostanę listu miłosnego z Kancelarii Premiera, to zdanie po prostu idealnie odzwierciedla desperację osób, które chcą przejść na paleo…


Dzisiaj trzeci dzień mojej diety, postanowiłam pokazać Wam kilka jadłospisów (zaczerpniętych z książki Robba Wolfa)- na nich bazuję komponując własne posiłki.

Jadłospis 1:
Śniadanie: plaster szynki, szklanka musu jabłkowego z cynamonem, 30g orzechów włoskich
Lunch: Sałatka z kawałków kurczaka, sałaty, oliwek, pomidorów, siekanych migdałów i wiórków z marchewki, z dodatkiem oliwy i octu (1/3 na później)
Przeskąska: sałatka z lunchu
Obiad: stek z udźca, warzywa gotowane na parze

Jadłospis 2:
Śniadanie: jajka z imbirem
Lunch: sałatka z buraczków i jabłka, tilapia
Przekąska: suszone mięso, połówka awokado
Obiad: kurczak z kalafiorem

Jadłospis 3:
Śniadanie: trochę schabu, jajko, mus jabłkowy
Lunch: sałatka: indyk na szpinaku i orzechach włoskich, trochę suszonej żurawiny, ocet i oliwa z oliwek
Przekąska: indyk, połówka awokado
Obiad: sałatka z wieprzowiny i smażonych warzyw

Jak Wam się podobają? Dla mnie oczywiste jest, że będę modyfikowała przepisy na rzecz sezonowych warzyw i owoców oraz mięs, które są u nas łatwiej dostępne. 



A jak u mnie?

Pokażę Wam dzisiejszy późny obiad/wczesną kolację- jest kolorowo i (moim zdaniem) pysznie.


Zrobiłam kotlety mielone na parze, które wyszły jak duże klopsy. Mięso doprawiłam pieprzem, majerankiem, odrobiną soli i rzuciłam na sitko do gotowania na parze. Do tego sałata, cebula i pomidor, wszystko skropione sokiem z cytryny, odrobiną oliwy i przyprawami. Na deser- gruszka i różowe winogrona (różowe to nie ciemne, tymi słowami Pani w kasie kazała mi biegać przez połowę marketu, by zważyć winogrona ponownie- serio jest różnica?)





(ten trójkąt w prawym dolnym rogu wcale nie pokazuje, że nie potrafię robić zdjęć- po prostu stół jest za mały!)

Zaliczyłam tez niestety pierwszą wpadkę podczas przygotowywania potraw. W książce Wolfa jest przepis na duszoną pierś z kurczaka z jabłkami, bardzo prosty. Kroimy pierś i jabłko, dusimy na oliwie. Dodajemy trochę cynamonu i ziela angielskiego- do smaku. Zapowiadało się naprawdę świetnie, niestety moje kubki smakowe całkowicie nie zaakceptowały tej nowości i nie zjadłam nawet połowy, ale może ktoś inny skorzysta z przepisu?

Wiem też, że jest wiele osób, które nie lubią czystej wody mineralnej, ale jak wiemy- te wszystkie dosładzane napoje o sztucznych smakach są ostatnią rzeczą, która powinniśmy wybierać, jeśli staramy się zdrowo odżywiać. Z drugiej strony, wyciskanie świeżych soków z owoców jest czasochłonne, a gotowe często nie są dostępne, no i dość drogie.
Dla mnie gotowe soki są po prostu zbyt gęste, dlatego rocieńczam je- mniej więcej 1/3 soku, reszta wody mineralnej. Z jednej strony jest to alternatywa dla sklepowych soków z masą cukru, z drugiej- sposób na zbyt gęsty sok (i oszczędności!)

(źródło: weheartit.com)


Na koniec...Jestem uzalezniona od ketchupu. Dodaję go do wszystkich potraw, od kotletów, przez pierogi, po (w ekstremalnych wypadkach)  jajecznicę. Niestety jest to produkt przetworzony (chociaż kiedy będą smaczniejsze pomidory w sklepach, postaram się przygotować własny, wsadzić do słoików i korzystać), a ludzie paleolitu raczej nie jadali przetwarzanych produktów, prawda?
(dobra, ludzie paleolitu nie jadali też ¾ rzeczy które tu prezentuję- ale nie bądźmy drobiazgowi!)
Dzisiaj do jedzenia dodałam trochę przecieru pomidorowego, doprawiłam ziołami prowansalskimi i traktowałam jak ketchup. Efekt? Smak może nie jest taki sam, ale pewnie się przyzwyczaję. Myślę, że jeśli nie znajdziemy zdrowych substytutów ukochanych produktów, to przy pierwszej lepszej chwili słabości rzucimy się na nie- a tego chyba nie chcemy?

(żródło: weheartit.com  chlip chlip, będę za Tobą tęskniła!)

Życzcie mi wytrwałości!







poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Let’s get it started



Pierwszy dzień paleo (prawie) za mną!

Co zjadłam?

Śniadanie:
Dwa jajka sadzone na szynce, sałata, kilka rodzkiewek, ogórkek kwaszony, pomidor
II śniadanie: 
pomarańczka
Obiad: 
Paleospaghetti, czyli spaghetti z mięsa mielonego (podsmażonego na oliwie),  w sosie z przecieru pomidorowego (pozbawionego konserwantów i sztucznych dodatków), duża ilość przypraw. Zamiast makaronu- zblanszowana cukinia pokrojona w paseczki. Zapewniam Was że wyglądało lepiej niż makaronowa wersja mojego chłopaka i było naprawdę pyszne! (zdjęcie poglądowe- typowa amatorszczyzna)


Podwieczorek: 
jabłko, kilka plasterków szynki, 3 rzodkiewki. Szału nie ma.
Kolacja: 
sałatka- lekko podsmażona pierś z kurczaka + gotowane brokuły, oliwa, czosnek. Drugą część sałatki biorę do pudełka i zjem jako lunch na uczelni- spokojnie, ta część nie zawiera czosnku.

Czuję się świetnie, uważam że menu jest urozmaicone i naprawdę pyszne. Im bardziej kolorowe potrawy ,tym chętniej po nie sięgam, a wiosna inspiruje mnie to wyszukiwania nowych połączeń kolorystycznych. 

Pierwszy dzień uważam za baaardzo udany.

koniec węglowodanów?

(źródło: weheartit.com)

Węglowodany, czyli z jednej strony białe pieczywo, pączki i naleśniki, z drugiej- mąka orkiszowa  i                   pełnoziarniste muffiny. Niestety, w naszej diecie eliminujemy i jedno, i drugie, a przynajmniej te, które pochodzą ze zbóż. Energię czerpiemy z dozwolonych grup- warzyw, owoców, mięsa i owoców morza.



(źródło: weheartit.com)


Krótko mówiąc, rozwalamy całą piramidę żywieniową, która jest nam wpajana od dziecka i tworzymy zupełnie nowy porządek! Kto stworzył piramidę żywieniową? Amerykanie. Jak na tym wyszli? No właśnie…


(źródło: przedszkolenr381.pl)



Zaraz po wojnie Amerykanie zastanawiali się nad tym jak obniżyć ilość chorób serca. Postanowiono przeanalizować te kraje europejskie, gdzie wskaźnik ilości chorych był niższy i wprowadzić ich zasady żywieniowe do jadłospisu każdego jankesa. Swoje badania oparto na krajach takich jak Białoruś i Ukraina, gdzie spożycie węglowodanów pochodzących ze zbóż było wysokie, tłuszczów znikome, a choroby serca były rzadkością. Co prawda badania w krajach śródziemnomorskich wykazały coś zupełnie innego, ale były to wyniki dziwne, niezrozumiałe, czas naglił i trzeba było się na coś zdecydować, więc postanowiono te badania całkowicie zignorować w oficjalnym raporcie.

Efekty? No właśnie, chyba nie musze tego nawet komentować…
Liczba chorych nie zmalała, za to wzrosła ilość najróżniejszych alergii, chorób krążenia, cukrzyc. Co więc robimy? Wprowadzamy jeszcze więcej węgli! Gloryfikujemy dietę wegetariańską, opartą na ogromnej liczbie węglowodanów i pompujemy coraz większą ilość pieniędzy w służbę zdrowia.

Ma to sens? Na logikę- nie.
Wiec o co chodzi?

Zboża zawierają gluten. Straszne słowo, kojarzy się i ze zbożem, i z niestrawnością, i z celakią, czyli chorobą powodującą spore problemy związane z dozwoloną żywnością- ludzie na nią cierpiący nie mogą glutenu spożywać.
Więc osoby te glutenu nie jedzą, reszta też nie powinna. Nasz organizm nie jest do tego białka przystosowany, to po pierwsze. Skoro nie jesteśmy przystosowani, to powoduje on choroby autoimmunologiczne, to po drugie. Blokuje chudnięcie, to po trzecie.
(weheartit.com)


Szczerze? Nie jestem naukowcem, rozumiem mniej więcej o co chodzi kiedy czytam książkę, ale nie chcę wprowadzać nikogo w błąd. Tłumaczę na tyle na ile potrafię- po konkretną, solidną wiedzę polecam sięgnąć do książek tych dwóch autorów:
Loren Cordain- ojciec dyrektor paleo!
Robb Wolf
Ich książki są dostępne w naszych księgarniach, w przystępny sposób tłumaczą o co chodzi. Ja chcę skupić się na praktyce i efektach.

Ale dlaczego oprócz zbóż nie jemy np. ryżu?
Bo staramy się dostosować naszą dietę do diety ludzi sprzed rewolucji rolniczej, a oni ryżu nie jadali i czuli się świetnie. Pokazują to szkielety znalezione na jednym terenie przed rewolucją i po. Zmiany są dobre- może warto wypróbować to prehistoryczne podejście?

Gorąco zachęcam do lektury ich książek! 

niedziela, 15 kwietnia 2012

Wszystko fajnie, ale.. Czyli początki.


Chcesz rozpocząć dietę? Świetnie!

Od czego zacząć?
Często czytamy, że aby zacząć dietę potrzebujemy motywacji, celu i innych górnolotnych określeń. To wszystko prawda, ale motywacja nie zrobi za nas zakupów w markecie.  Co więc może się przydać na początek?

(źródło: weheartit.com)

 Czystki 
Nieważne jak bardzo wierzymy we własne siły i jak bardzo pragniemy osiągnąć cel- raczej się to nie uda, jeśli w kuchni będziemy mieli lodówkę pełną węglowodanów. Przyznajmy szczerze- gdyby posiadać silną wolę odnośnie zdrowego odżywiania, raczej (Drogi Czytelniku) nie byłoby Cię na tej stronie, prawda?

Usuwamy z lodówki to co niezgodne z dietą, łącznie z czekoladą na czarną godzinę. Nie mieszkasz samotnie? Zakupy są robione dla większej ilości osób? Albo przekonamy resztę współlokatorów/domowników o konieczności wprowadzenia zdrowego stylu życia (yhy…), albo staramy się jak najbardziej odgradzać „swoje” produkty i wmawiać sobie że chipsy są niesmaczne. Naprawdę, nie wiem jak to zrobić, bo sama kiedy powracam do domu łamię się na widok świeżego pieczywa- ale będę pod wielkim podziwem każdej osoby, która się oprze!


(źródło: weheartit.com)


 Wiedza 
     Moim zdaniem im więcej wiemy o wpływie odżywiania na nasz organizm, tym chętniej sięgamy po zdrowe produkty. Postaram się systematycznie opisywać wpływ poszczególnych składników na nasz organizm (nie mam nic wspólnego z dietetyką, ale liczę na własną umiejętność czytania ze zrozumieniem) .  To fascynujące na jak wiele funkcji organizmu wpływa pożywienie. O ile oczywiście to nie jest ściema- przekonam się za 30 dni! 
      Będziemy jeść ok 5 posiłków dziennie. Śniadanie, II śniadanie, obiad, podwieczorek, kolacja. Wyrzucamy z diety świętą owsiankę i błogosławiony serek wiejski, następnie czekamy na efekty.

 Zakupy
     Przyziemna sprawa która standardowo sprawia mnóstwo problemów, bo cały merchandising sprzymierzył się przeciwko nam. No ale przecież chyba się nie poddamy?
(źródło: weheartit.com)


Najpierw wybieramy warzywa. Robb Wolf polecił kupić warzywa we wszystkich kolorach tęczy i jeść je cały tydzień, ale raczej nie mam ochoty na 6-dniowe rzodkiewki. Wolę kupować świeże warzywa, w dużej ilości, w wielu kolorach. Pmijamy wszelkie fasole i idziemy dalej.
Owoce. Jeśli naszym celem jest odchudzanie, nie szalejmy z ilością- mają w sobie cukier. Za to nie zapominamy o cytrynach!
Mięso, właściwie każde. Ryby- głównie dbamy o te morskie, bo mają dużo tłuszczów omega 3. Jeśli ktoś ma dostęp, wybieramy mięso zwierząt karmionych raczej trawą niż gotową paszą. Dorzucamy jajka i idziemy dalej.
Owoce morza- jeśli ktoś umie je przyrządzać, ja nie potrafię- ale mam zamiar to zmienić!
Orzechy- nie solone!
Oliwa- kiedyś napiszę więcej, ale na początek standardowa oliwa z oliwek będzie świetnym wyborem.
Przyprawy- ale przyprawy, a nie gotowe mieszanki przypraw z solą, glutaminianem sodu i nie chcę nawet wiedzieć czym jeszcze.

(źródło: weheartit.com)
 Dorzucamy zgrzewkę wody mineralnej, płacimy i idziemy do domu. Z takimi zapasami możemy rozpocząć nasze polowanie na zdrowie.